DZIENNIK PODRÓŻY

26 sierpień
O siódmej rano przyjeżdża po nas bus. Zajmujemy miejsca w tyle samochodu, ale wkrótce okazuje się ze bus jest do naszej całkowitej dyspozycji. Nie ma innych turystów, tylko my wykupiłyśmy sobie taką wycieczkę. Świetnie! Mamy duży samochód, własnego kierowcę i pilota! Żyć nie umierać. Jedziemy sobie prawie dwie i pół godziny jeszcze dalej na południe Wietnamu w okolice miejscowości Nam Dinh. Jest to dla mnie najdalej położone miejsce na południe w którym byłam, szerokość geograficzna 20030' na północ od równika.
Dojeżdżamy do małej wioski, gdzie wysiadamy i przesiadamy się na coś w rodzaju betonowych łodzi. Naprawdę betonowych!!!! Są to duże łodzie kilkumetrowe, napędzane silnikiem. Jak one nie toną, to nie mam pojęcia. Płyniemy rzeką Hoang Long Giang pozostawiając na brzegu pasące się bawoły wodne... Rzeka prowadzi nas do ,,rybnej" wioski Kenh Ga, która w X wieku była pierwszą stolicą Wietnamu. Miejsce to jest specyficzne z wielu względów, gdyż nie ma tutaj ulic, a ludzie pomiędzy domostwami poruszają się wodnymi kanałami, poza tym pod domami hodują ryby, które karmię małżami, a najbardziej dziwne jest to, iż płynąc łódką nie wiosłują rękoma tylko... nogami. Przypomina to trochę pedałowanie rowerem.
W końcu docieramy do Van Trinh Cave, czyli po prostu jaskini. Potem płyniemy z powrotem i wysiadamy w Kenh Ga. Tutaj czeka na nas najlepszy punkt programu. Gejzer! To właściwie przez Renię przyjechałyśmy tutaj, bo kiedy dowiedziała się, że na tej wycieczce jest do zobaczenie gejzer upierała się aby jechać. Nawet zagroziła, iż jeśli my nie pojedziemy, to ona najwyżej sama to zrobi. Zbliżamy się do gejzeru, ale nasz przewodnik bierze wiaderko... Coś mi tu nie gra. Wiaderko do gejzeru??? Szybko wychodzi szydło z worka... to wcale nie jest gejzer tylko betonowa studnia z gorącą wodą. jest to po prostu gorące źródło temperaturze wody 530C i wydajności 5 000m3/godz.
Po zjedzeniu obiadu jedziemy do Van Long ecoturystycznego regionu. Tutaj znowu przesiadamy się na łódki, a raczej tratewki. Tratewki są małe mieszczą się dwie osoby i przewoźnik. Tratewko - łódka jest oczywiście z bambusa, a żeby nie przeciekała dno od spodu jest wysmołowane.
Dopływamy do kolejnej jaskini, ale nie wysiadamy tylko wpływamy do jej wnętrza. Wpływamy w górę, a raczej pod górę. Nad nami setki ton skał, a my sobie płyniemy. Moczymy sobie nogi w orzeźwiającej wodzie. Jest chłodniejsza od tej na zewnątrz, ale i tak ciepła. Zastanawiam się oby mnie tylko coś nie ucapiło w tej wodzie. Kiedy wpływamy głębiej okazuje się że powoli obniża się strop. Musimy przestać moczyć nogi i położyć się na łódce płasko. W końcu strop jaskinie jest jakieś 20 centymetrów nad naszymi głowami, a my płyniemy leżąc i odpychają się od skał. Jakby tych wrażeń było mało to przelatują znowu małe nietoperzyki i piszczą. Przepływamy na druga stronę góry i lądujemy w miłej lagunie chwilę tam przystajemy, Renia mimo obaw przewoźników wspina się po skałach. Potem czeka nas powrót tą samą drogę.
Wracamy do Hanoi i naszego hotelu. W końcu wybija godzina 21:00 i nasz recepcjonista wraz z innym gościem pojawia się ze skuterami. Najpierw jadę ja i Karolina. Zostajemy zapakowane na skutery z całym naszym dobytkiem. Ruszamy, z początku mam niezłą pikawę, ale szybko mija i przeradza się w radość. Tak szczerze zęby, że gdyby latały tu komary to miałabym ich setki. Jest super, pan recepcjonista (nie napisałam, że bardzo przystojny...) umiejętnie przemyka pomiędzy morzem pędzących innych skuterów. Ja co chwilę mam wrażenie, że zaraz na kogoś wpadniemy, jednak tak się nie dzieje. Zlewamy się z tłumem skuterów, jedyne co nas różni od innych, to sterczące z plecaków kolorowe karimaty.
Fantastyczna podróż szybko mija i docieramy na dworzec. Nie przypomina dworca godnego stolicy, poza tym panuje przed nim niezły harmider. Po pewnym czasie jesteśmy razem. Udajemy się do bramek, znowu odbywa się sprawdzanie biletów. Nasz pociąg według napisu stoi na siódmym peronie. Idziemy, ale okazuje się, że akurat tym razem jest na peronie ósmym. Co tam drobna różnica. Czy to ważne siódmy czy ósmy?
Ładujemy się do wagonu numer 13, jakby można było się spodziewać, to ostatni wagon pociągu więc jak zwykle musimy przejść całą długość peronu. Tym razem zajmujemy czteroosobowy przedział z miękkimi leżankami. Ciekawostką jest to, iż u sufitu sterczy wiatraczek dość pokaźnych rozmiarów. Chyba wspomaga klimatyzację.
Ruszamy. Jedziemy powoli, ospale. W sumie Lao Cai nie jest tak daleko, ale nasza trasa zajmie aż dziesięć godzin!!! Trasa kolei wiedzie przez sam środek miasta. Jest to stara wąskotorowa kolej francuska, która prowadzi z Hanoi do Kunmingu w Chinach. A wracając do samej jazdy przez stolicę, pociąg wlecze się niemiłosiernie. Mijane budynki mieszkalne są prawie na wyciągniecie ręki, można doskonale widzieć, co ludzie robią na parterze, piętrze czasem nawet na drugim piętrze takiego budynku. A co robią? Najczęściej oglądają telewizję, jedzą, grają w karty...

27 sierpień
Budzę się gdzieś koło piątej rano, za oknem widzę góry w gęstej mgle. Przez mgłę przebijają się wioski, takie, jak widywałam tylko na zdjęciach. Widzę wsie z małymi domkami, nie ma w nich dróg asfaltowych tylko zwykła ziemia, ludzie przemieszczają się ze swymi tobołkami, biegają dzieci.
W końcu docieramy do Lao Cai i wysypujemy się na małej stacji. Przed dworcem czeka już pokaźny tłum Wietnamczyków czyhających na turystę. Każdy chce wieźć nas do Sapa, najbardziej atrakcyjnej w tym regionie miejscowości. My jednak opędzamy się od ,,łapaczy" i postanawiamy zostać w Lao Cai i stąd robić sobie wypady, tym bardziej, że do granicy jest tu dosłownie rzut beretem, bo miasto jest miastem granicznym z Chinami. Najpierw zaczynamy dowiadywać się, jak stąd wydostać się do Chin. Nie jest to łatwe, bo nikt nie rozmawia oczywiście po angielsku. Ostatecznie dowiadujemy się, że pociągi stąd nie jeżdżą, bo po powodziach rozmyło tory i trasa jest nie przejezdna. Trudno, tym zajmiemy się później, zabieramy się za szukanie jakiegoś lokum na spędzenie nocy. Nie musimy długo się martwić tym problemem, bo oczywiście jak spod ziemi pojawia się młody Wietnamczyk o imieniu Hung, który prowadzi nas do małego hoteliku.
W centrum udaje nam się wypatrzyć Travel Agency, gdzie oczywiście musimy chwilę poczekać na kogoś, kto mówi po angielsku. Pojawia się gość, z którym po bardzo długim i żmudnym dogadywaniu się udaje nam się ustalić, to co chcemy, czyli dojazd do granicy, jej przejście i przejazd do Kunmingu. Poza tym tutaj tez załatwiamy sobie przejazd busem do Sapa.
Busem jedziemy do Sapa. 38 kilometrów pokonujemy w rekordowym czasie... dwóch godzin!!! Dlaczego tak długo? Bo taka jest droga!!! Cały czas pod górkę, gdyż Sapa jest położona w górach. Widoki oczywiście cudowne. Jedziemy w otoczeniu przepięknych gór, na zboczach których rozciągają się terasy pól ryżowych. Wyglądają niczym schody prowadzące do nieba. Doliną płynie bystra rzeka, która wygląda niesamowicie malowniczo, załamując się na licznych progach skalnych czy tez meandrach.
Udaje nam się dojechać do Sapa. Umawiamy się z kierowcą busa na powrót o 15:00. Najpierw postanawiamy pojechać największy w Wietnamie wodospad Thac Bac. Szukamy transportu. Wodospad jest przepiękny, wypływa gdzieś u szczytu góry i spada wieloma kaskadami. Znowu jesteśmy w Sapa. Okolice zamieszkiwane są przez górskie plemiona przeważnie Hamong, Dao i ludność Kinh. Nam udaje się zobaczyć dwa ludy spośród trzech wymienionych powyżej. Są to Hamog - ludzie w granatowych ubraniach, ręcznie farbowanych, oraz Red Dao - głównie łyse lub prawie łyse kobiety w czerwonych czepcach na głowie.
Najwięcej w Sapa jest ludu Hamog. Są wszędzie i cały czas nagabują turystów, żeby coś od nich kupili. Są to głownie rzeczy robione przez nich samych. Nas również dopadają. Efekt jest taki, ze w szybkim tempie jesteśmy bogatsze w różne świecidełka i biedniejsze o ilość pieniędzy w portfelu. Fajne jest to, że można się z nimi sfotografować. Zaczynamy się zbierać, bo zaczyna padać deszcz! Szybko postanawiamy się schronić pod wiatą wejściowa kościoła, ale tutaj siedzą na progu kobiety Hamong, które właśnie tworzą jakieś rzeczy na sprzedaż. Deszcz więzi nas tutaj z nimi, a one oczywiście to wykorzystują i od razu przechodzą do sprzedawania. Jedna starsza kobiecina zakłada mi bez pytania czapeczkę na głowę, której już nie mogę ściągnąć, a jedynie za nią zapłacić. Żal mi trochę tej starej kobiety, więc ją kupuję.
Docieramy do miejsca spotkania, ale naszego kierowcy nie ma jeszcze, więc czekamy. W końcu przyjeżdża, wsiadamy. Po drodze do naszego busa dosiadają się dwie panie Hamong i pan Hamong. Teraz siedzą przed nami, więc mamy okazję bardzo dobrze się im przyjrzeć. Zauważyłam, że kobiety tego ludu uwielbiają biżuterię. Ich uszy są wyciągnięte, bo kolczyki, które noszą są ciężkie, poza tym w każdym uchu mają co najmniej po trzy ciężkie koła. Mają je nawet małe dziewczynki!!!
Jedziemy, droga po ulewie zmieniła się w błotniste, czerwone bagno. Właśnie mijamy samochód ciężarowy, który jest o krok od tego aby spaść w przepaść. Powstrzymuje go od tego jedynie małe drzewko.
Pan Hamong ma z nas ogromną uciechę, co chwilę z nas się śmieje. Największą, kiedy do busa wpada cos w rodzaju szerszenia, który zaczyna spacerować po suficie, a my się go boimy. Pan Hamong chichocze z uciechy. Wkracza dopiero do akcji, kiedy szerszeń odrywa się od sufitu i leci w panie Hamong, które zaczynają piszczeć. Pan Hamong zabija szerszenia... panie Hamong zadowolone, my także.

28 sierpień
Ruszamy do restauracji Hunga... hmm... zaczynają się targi, co, gdzie i za ile. Na dzisiejsze spędzenie dnia mamy ostatnie wietnamskie pieniądze. Wynajmujemy skutery i jedziemy. Karola z Hungiem, ja z jakim innym Wietnamczykiem, a Aśka z Renią razem, bo Aśka prowadzi. Nawet zaczyna trąbić, tak jak mają w zwyczaju czynić Azjaci.
Najpierw kierujemy się do buddyjskiej świątyni, gdzie możemy podziwiać niesamowite drzewa opadającymi z nich lianami, które następnie wrastają w ziemię stając się podporą dla tak ogromnego drzewa. Potem pokazują nam katolicki kościół, w którym na każdym filarze zamontowany jest elektryczny wiatraczek. Z kościoła kierujemy się w stronę pamiątkowego miejsca, na cześć prezydenta Ho Chi Minha, który odwiedził Lao Cai w 1958 roku. Kolejną atrakcją jest kolejowe przejście graniczne z Chinami, bo przebiega jakby w centrum miasta. Stamtąd jedziemy pod pomnik, ku czci tych, którzy zginęli podczas wojny wietnamskiej.
Teraz przyszedł czas na opuszczenie Lao Cai, bo jedziemy do wsi położonej o jakieś 8 kilometrów od miasta. Po drodze mijamy dom, w którym grają na bębnach... to pogrzeb. Jedziemy dalej. Docieramy małej wioseczki, gdzie Hung prowadzi nas kolejnej buddyjskiej świątyni. Zaskakujące jest to, że nawet w tak małej wiosce świątynia jest przepiękna i bogato zdobiona.
W drodze powrotnej trafiamy na pole ryżowe. Możemy sobie spokojnie połazić małymi ścieżynkami wśród poletek.

29 sierpień
Wstajemy koło 7 rano, tylko Aśka już od godziny krząta się po pokoju. Ja się jakoś nie wyspałam, bo w nocy budziłam się kilka razy.
Po śniadanku ruszamy do ,,Travel Agency". Czeka tam na nas umówiony gość, który nagle mówi, że oprócz opłaty za bilet do Kunmingu, musimy jeszcze zapłacić za skutery, którymi nas dowiozą do granicy. Tłumaczmy mu, że kiedy załatwiałyśmy całą sprawę z jednym z jego pracowników, to cena była ustalona. Nic więcej dodatkowo nie zapłacimy. Gość mówi, że pójdzie zadzwonić i sprawdzić, a w tym czasie Aśka z Renią wkurzyły się nie na żarty. Tylko Karola i ja próbujemy wyjaśnić cała sytuację w spokoju, a one się awanturują. Ostatecznie niczego nie dopłacam.
Na motorach jedziemy na przejście graniczne... mało nam kręgosłupy się nie połamały od tej jazdy, bo plecaki miałyśmy założone na plecach. Uff, dojeżdżamy. Na samo przejście udajemy się piechotą mijając tzw. ,,mrówki" przygraniczne, które ciągną ogromne wozy załadowane maksymalnie jak się da np. kapustą. Granica jest niesamowita, najbardziej prymitywna z tych, które do tej pory widziałam. W otoczeniu druty kolczaste, tłumy ludzi, a przy okienkach odprawy bałagan nie z tej ziemi. Odprawa wietnamska trochę trwa. Jest z nami jeden gość z biura, które załatwiało nam przejazd do Kunmingu. Wietnamczycy pchają się do okienek, podobnie jak Chińczycy, a nas mają w nosie, więc i my musimy się trochę poprzepychać. Potem siedzimy sobie grzecznie na ławeczce i czekamy, aż sprawdzą nam paszporty. W tym czasie możemy sobie obserwować panujący w hali galimatias. Tutaj każdy oprócz paszportu musi dać międzynarodowa książeczkę szczepień, my nie musimy, ale pozostali tak. W końcu dostajemy paszporty z powrotem i idziemy do chińskiego przejścia. Piechota przechodzimy przez most, gdzie łączą się dwie rzeki: jedna czerwona, a druga brązowa.
Granica chińska... po samym budynku widać, że Chiny są dużo bogatsze niż Wietnam. Jesteśmy w chińskiej części miasta - Hekou. Tutaj też sterczymy przy odprawie paszportowej, bo Chińczycy muszą dokładnie obejrzeć paszporty i nas. Nasz wietnamski ,,przeprowadzacz" prowadzi nas na dworzec kolejowy, gdzie kupuje nam bilety. W tym czasie przestawimy zegarki o jedną godzinę do przodu. Punktualnie (!!!) wyjeżdżamy z Hekou i ruszamy w stronę Kunmingu.

Wstecz
CD.-DZIENNIK Z CHIN